Dodano: 13/02/2012
Był wrzesień 2003 r. Lato było ciepłe, leniwe ale dla mnie bardzo nerwowe... Coś wisiało w powietrzu. Mój Pan wpadł chyba w tarapaty, jego żona z nowym przyjacielem i z kotem Maćkiem wyprowadzili sie do innego domu, a mój Pan trafił do więzienia na 3 lata. Ja, do warszawskiego schroniska...
Weszłam, a właściwie wprowadzono mnie do klatki na kwarantannie. Byłam sama w boksie, plus miska z jedzeniem i piciem. Zamknięto mnie na kłódkę. Wszyscy bali się mnie, a ja balam się ich jeszcze bardziej... tylko Oni tego nie wiedzieli. Nowe miejsce, zamknięcie, z dala od tych którzy ze mna mieszkali, opiekowali się... Ale, zapomniałabym się przedstawić: byłam wtedy ok. 5-letnią trójkolorową bullterierką o imieniu Natasza. Dodajmy, bullterierką po raz pierwszy postawioną w tak niecodziennej sytuacji... Powiedziałam sobie: nie będę jadła i piła, tak też zrobiłam. Zaglądano do mnie, próbowano rozmawiać, ale ja byłam twarda, aż w końcu... przyszła Ona. Usłyszałam, jak prosi o otwarcie boksu, a potem tylko stanowcze, ale i miękkie: "Natasza, idziemy". Cóż, wyszłam, zrobiłam siusiu i poszłam z Nią na długi spacer. Byłam dziwnie spokojna, cały czas spoglądałam na Nią. Po spacerze zabrała mnie do pokoju, długo ze mną rozmawiała, a ja nieśmiało tuliłam się. Opowiedziała mi, że miała pieska bullteriera o imieniu Fill, który zmarł pół roku temu. O godzinie 18.00 odprowadziła mnie do klatki.
Następnego dnia podszedł do mnie opiekun i próbował ze mną rozmawiać, ale ja czekałam na Nią. Przyszła, i znowu spacer i tak przez szereg dni. W końcu, którejś niedzieli wieczorem też zabrała mnie na spacer, bardzo krótki, do samochodu, w którym były jeszcze dwie osoby. Tego dnia znalazłam się w Jej domu. Spodobało mi się od razu na tyle, że szybko spróbowałam wejść do łóżka Jej syna... i udało się! Rano poszłam z nim na spacer. Dopiero wtedy zorientowałam się, ze w domu mieszka jeszcze inny pies - staruszek, schorowany jamol, który po roku zasnął na wieki... Zrobiło się smutno, zrobiło sie pusto, ale cały dom był już dla mnie - to też coś.
Okazało się, że nie można jednak mieć wszystkiego. Któregoś dnia, a był to 2006 rok w domu pojawił sie niebiesko-szary, piszczący jak dziewczyna, pudel - staruszek o trzech zębach. Z opowiadań Pani wynikło, że wskoczył do torby z zakupami i tak już zostało. Mały - tak miał na imię, wcale mi nie przeszkadzał, bo i tak całymi dniami go nie było. Wracał wieczorami z Panią.
Jakieś dwa lata później nagle pojawił sie kolejny jamol, Poldek, brązowy szczekający i pilnujący tego starszego Pana. Wieczorem rozdzielaliśmy się, ja byłam z Michałem, mały z Nią, a Jamol u starszego Pana. Był mały problem - jamol wciąż podjadał moje słodkości, a niestety był niski i szybszy do miski. Nie podobało mi się to, że zaczynał rządzić w tym domu, więc postanowiłam go ustawić. Zaczaiłam się na Poldka w kuchni i... nasze relacje zostały dokładnie ustalone: ja rządzę, Poldek zastępuje mnie gdy jestem poza domem, a Mały nie ma w ogóle nic do gadania. Ma tylko trzy stare zęby, więc nikomu nie zagraża. Co prawda, pozował na światowca, zawsze kiedy wieczorem wracał do domu próbował zaimponować nam opowieściami z życia schroniska - słuchałam go, ale byłam zadowolona, że nie muszę tam wracać. To Poldek okazał sie moim kompanem, kumplem, trzymaliśmy się razem. W końcu to my byliśmy przez cały dzień w naszym domu. Tak czy siak, Mały musiał się podporządkować.
Ustaliłam też zakres obowiązków dla wszystkich: Osoba od dawania jedzenia i spacerów - Michał; Ona - pielęgnacja, a On, ta trzecia Osoba - do towarzystwa.
Michał często brał mnie na wycieczki do lasu, skakałam sobie i jadłam niebieskie jagody, hmm, dobre były, Było wspaniale, on mnie głaskał, a ja podziwiałam widoki. Piękny jest ten świat i mnie jest dobrze i kocham swojego Michała...
To był wspaniały okres w moim życiu, spacery, wyjazdy, zabawki i ta moja najukochańsza, piszczący kurczak... Dostawałam zawsze nowe prezenty pod choinkę i na Wielkanoc, według ustalonego rytmu, ale tym razem wyjątkowo się przymilałam, wiedziałam że wtedy dostanę tego kurczaka. Moja radość była wielka, trochę nawet było mi go szkoda, ale lizałam, pieściłam, a w końcu rozerwałam go na strzępy... Nie ma to jak ta satysfakcja z rozwalonego kurczaka.
W domu nazywano mnie Nasia albo Lusia, Łusia, Nastka, Krówka (pseudonim wzięty od mojego ubarwienia), imiona były używane w zależności od tego kto do mnie się zwracał, ale ja i tak zawsze wiedziałam, że chodzi o mnie.
Właściwie cały dzień był ze mną Michał - studiował, a ja z nim. Wiadomo, długie spanie, spacery i inne atrakcje. Wystarczyło słowo na S i już stałam przy drzwiach radośnie szczekając. Do tego pyszne jedzonko - winogrona, maślane bułeczki, schabowy, kurczak - na dźwięk wieczornego szelestu zawsze otwierałam "trzecią powiekę" i dostawałam swoją część. I jeszcze zabawy, leniuchowanie, pieszczoty, a wieczorem Ona wracała z pracy, Zawsze miała na sobie różne nowe zapachy i zawsze coś dobrego dla domowników... i wiele radości dla mnie. Siedzieliśmy razem, rozmawialiśmy, a potem każde kładło się w swoim pokoju - ja pozwalałam spać ze sobą Michałowi.
Gdy tylko coś mnie bolało, zawsze szłam do niej, Ona zawsze wiedziała jak mi pomóc. Pewnego dnia majowego, oj zimno było, aż nie chciało mi sie wyjść – stuknęło mi wtedy już 13 lat, przebudziłam się lekko sparaliżowana. Nie wiedziałam co się dzieje, Ona zawiozła mnie do kliniki i zaczęło sie wkłuwanie igieł, kroplówki, dieta, pobyt poza domem w szpitalu. Bardzo źle to znosiłam. Michał płakał jak i wszyscy domownicy. Ona była smutna, nic nie mówiła, a ja nie wiedziałam co się dzieje... Podsłuchałam, że źle ze mną, że mam dwa nowotwory w mózgu i ostrą białaczkę szpikową... nie wiedziałam co to, ale wszyscy wokół martwili się o mnie... I znowu leki, badania, wreszcie powrót do domu.
23.05.11. rano... Dzień jak każdy inny, wstałam, dostałam żółtą piłeczkę, ale nie czułam się dobrze... Czułam, że nadchodzi kres... poszłam pożegnać się z Nią i z Nim, ostatkiem sił zeszłam po schodkach... żeby nie umierać w miejscu, w którym przeżyłam najwspanialsze chwile w moim życiu. Zasnęłam spokojnie w swoim ogródku, obok bramy której zawsze pilnowałam, przez którą wychodziłam na spacery, zostawiając za sobą wszystko, swój dom, rodzinę i Poldka. Teraz on musi dbać o wszystkich.
Dyrektor Schroniska „ Na Paluchu” w Warszawie
lek. wet. Wanda Dejnarowicz